Brisbane – Auckland, czyli jak udało nam się polecieć tam razem

Od 6 lat, właściwie odkąd tylko zaczęłam latać i zasmakowałam tych długich, wielodniowych multisektorów, to marzyło mi się zrobić, chociaż jeden taki, razem z Mateuszem.

I o to udało się. W lutym, po tych wszystkich latach cierpliwości, doczekaliśmy się.

Ale łatwo nie było.

Multisektory, czyli właściwie co?

Takie długie i wielodniowe loty, w naszym slangu nazywamy multisektorami. Charakteryzują się one głównie tym, że zakładają pobyt w więcej niż jednym mieście. Takie rejsy, albo kochasz, albo nienawidzisz. Wylatujesz z domu na minimum 5-6 dni. I lecisz z miejsca na miejsce.

Pierwszy multisektor jaki zrobiłam, zaraz na samym początku mojego latania,  to był tzw. Bangkok – Sydney – Christchurch. Wylecieliśmy wtedy z Dubaju na całe 9 dni. Plan podróży zakładał, że najpierw spędzimy jeden dzień w Bangkoku, potem kolejny  w Sydney. Z Sydney mieliśmy krótki lot do Christchurch Nowej Zelandii, jednak tam się nie zatrzymywaliśmy. Kolejny nocleg czekał nas znów w Sydney, ale tym razem spędziliśmy na miejscu aż 48h. W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze jeden przystanek w Bangkoku, znów na jeden dzień.

561692_4719031456999_407284339_n

Bangkok 2012

 

46338_4718787330896_817541480_n

Sydney 2012

 

Cała ta wyprawa już wtedy wydawała mi się podrożą życia. Ledwo zaczęłam latać i TAKI lot mi się trafił. Emocje sięgały wtedy zenitu. Załoga też mi wtedy dopisała. Było z kim zwiedzać i szaleć więc do tej pory niesamowicie wspominam ten wyjazd.

Właściwie już wtedy, na samym początku mojego latania, zamarzyło mi się, żeby kiedyś powtórzyć taki wyjazd z Mateuszem. No cóż, nie udało nam się jeszcze polecieć razem do Sydney, ale udało nam się w lutym odwiedzić razem Brisbane i Auckland. Ten multisektor zakłada 24h w Brisbane, potem kolejne 24h w Auckland. I drodze powrotnej znów przystanek w Brisbane na 24h. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Byliśmy tak zajarani, że w ogóle udało nam się zamienić i możemy razem polecieć w taki długi lot, że każde napotkane trudność, a było ich kilka, przyprawiały nas o zawał serca.

 

Ale jak w ogóle udało nam się znaleźć na tym locie, i to oboje?

 

Obecny rok  zaczęliśmy z przytupem. Pisałam o tym w poście, Oby cały rok, taki jak ten Nowy Rok,  Jedno muszę przyznać, mamy kwiecień i dobra passa trwa. Mam tylko nadzieję, że nie odczaruje jej tym stwierdzeniem.

Lutowy grafik tak się ułożył, że dokładnie tego samego dnia Mateusz miał odlatywać do Brisbane – Auckland, a ja do Melbourne – Auckland. Oba te multisektory są do siebie bardzo podobne. Oba startują z Dubaju w odstępie 20 minut. Długości kolejnych lotów też są do siebie zbliżone, a tym samym wszystko to sprawia, że oba loty mają podobne regulacje i obostrzenia. Dlatego zamiana jednego na drugi, zwłaszcza jak odlatują dokładnie tego samego dnia, to najłatwiejsza możliwa zamiana. Znaczna większość przepisów i regulacji odpada w przedbiegach. Zamieniasz praktycznie sztukę za sztukę, więc pozostało nam tylko znaleźć kogoś sympatycznego, kto się nad nami zlituje.

Oboje woleliśmy polecieć razem do Brisbane więc to ja próbowałam się zamienić. I  udało się. Oczywiście, nie wiem nawet kto się zgodził. (O tym dlaczego tak, pisałam ostatnio w poście  Czy często latamy razem? ) Wysłałam prośby do całej załogi pracującej na Mateusza locie, na moim stanowisku, czyli jakieś 8 osób. I na moje szczęście ktoś się zgodził.

30007831_1712910295414543_1381186553_n

 

Plan B

Gdyby jednak Brisbane miało nie wypalić, bo wszystkie zamianki zostałyby odrzucone, to przygotowaliśmy sobie plan awaryjny.

Niema co ukrywać, że w takiej sytuacji Melbourne też byśmy nie pogardzili. Przy zamianach w tą stronę mieliśmy innego asa (a może tylko króla?!) w rękawie. Tu dużym atutem, wydawało nam się, że będzie fakt, iż Mateusz składałby ofertę zamiany do dwóch swoich kolegów, z którymi przyjechał do Dubaju. Jeden z nich był nawet jego współlokatorem. Liczyliśmy, że kumplowi nie odmówiliby drobnej przysługi. Na szczęście w ogóle nie musieliśmy korzystać z tego planu B. Szybko znalazł się chętny na moje Melbourne.

A gdyby wszystkie plany jednak zawiodły…

Nie byłabym sobą, gdybym nawet przy najgorszym scenariuszu nie widziała jakiegoś światełka w tunelu.

Ostatecznie gdyby jednak okazało się, że nie ma już empatii na tym świecie, że ludzie są podli i nie chcą się zamieniać, ani w jedną, ani w drugą stronę. Choć od początku w to nie wierzyłam, ale gdyby…

To w najgorszym z możliwych scenariuszy, gdyby się jednak okazało, że każde z nas musi pozostać na swoim locie, zostawał nam jeszcze plan C, czyli jeden wspólny dzień tylko w Auckland.  Oba te loty lądują w Nowej Zelandii w podobnym czasie. Wprawdzie załoga nocuje w różnych hotelach, ale oba są w samym centrum więc nie byłoby dużego problemu, żeby się spotkać i razem pozwiedzać. Na szczęście sprawdził się najbardziej optymistyczny scenariusz!!! I wszystkie pozostałe mogły pójść w zapomnienie.

To gdzie te trudności?!

O ile zamiana poszła łatwo, to nerwy nie puszczały nam aż do końca. Okazało się, że zdobyć lot to był mały pikuś w porównaniu z tym, jak blisko byliśmy, żeby go utracić.

Co się stało?

Co mogło w ogóle pójść nie tak?

Dlaczego mieliby któreś z nas zdjąć z tego lotu?

29939885_1712910215414551_648478213_n

Auckland

 

Mniej realne zagrożenia

Aby lepiej zobrazować Wam wszystko podzieliłam zagrożenia na te mniej realne, które odbywały się tylko w mojej głowie, i to jedno, które było bardzo realne, i z którym walczyliśmy prawie do końca.

Te mniej realne zagrożenia dotyczyły głównie naszego spóźnienia się na ten lot. U nas przy spóźnieniach nie ma zmiłuj. Nawet 10 sekund sprawia, że ściągają Cie z lotu.

Dlaczego w ogóle mielibyśmy się spóźnić?

1. Bo korek na drodze.

2. Bo zwyczajnie zaspaliśmy.

3. Bo nie zdążyłam wrócić z Polski na czas. Po co i dlaczego byłam w Polsce wtedy? O tym rozpisałam się więcej tu.

Czego jednak bałam się najbardziej?

Operational reasons, czyli mój ulubiony argument. To może znaczyć wszystko, a najczęściej nie znaczy nic. Jak chcą Ci namieszać w życiu (czytaj: w grafiku), co najczęściej jednak sprowadza się do uprzykrzania go, to używają właśnie tego argumentu. Dzięki niemu uzyskują oni (czyli właściwie sama nie wiem kogo dokładnie, ale właśnie oni!) uprawnienia do zdejmowania Cie z lotu i wlepiania innego, kiedy im się to żywnie podoba. Tego się bałam najbardziej. Wszystkie pozostałe powody leżały w moich rękach, wiedziałam jak się przed nimi zabezpieczyć, a tu…żadnych szans, żadnego wpływu, kompletnie nic nie możesz zrobić.

Nie myślcie sobie jednak, że taki numery robią nam często. Nie, nie, tak jak już wspomniałam to jedno z tych zagorzeń, które były głównie w mojej głowie.

29995686_1712910188747887_905489160_o

 

A jakie były te realne zagrożenia?

Jedynym realnym zagrożeniem była choroba Mateusza. Nieco więcej pisałam o niej tutaj

Początkowo, nikt nie przypuszczał, że w ogóle może stanowić jakiekolwiek zagrożenie. W końcu chłopak zaczął się rozkładać w okolicach walentynek, a nasz lot miał być dopiero 27 lutego. Przecież nie leczony katar trwa 7 dni, a leczony tydzień. Tak czy owak miał dość czasu żeby się wykurować. Nic bardziej mylnego.

Mateusz choruje rzadko, ale jak już choruje, to po męsku, konkretnie i z przytupem. Takiej się barotraumy dorobił, że w sumie miał 10 dni zwolnienia. I nie byłoby w tym nic dramatycznego, gdyby nie specyfika naszej pracy. A właściwie specyfika tego akurat lotu.

Pozwólcie, że spróbuje Wam to jakoś wytłumaczyć.

1. Bezpośrednie loty z Dubaju na wschodnie wybrzeże Australii są na tyle długie, że wymagają aby załoga miała minimum dwa pełne dni wolnego przed i po. Są tzw. legalne dni wolne.

2. Mateusza zwolnienie przedłużało się stopniowo. Stopniowo też usuwali go z kolejnych lotów, aż dotarli do ostatniego, który dzielił go od naszego Brisbane – Auckland. A dokładniej dzielił go od tzw. legalnych dni wolnych. W naszym grafiku, tego typu loty są traktowane jako jedno wraz z dniami wolnymi przed i po. Jeśli zwolnienie lekarskie naruszy te wolne dni przed lotem to mogą Cie usunąć z tego rejsu.

Wystarczył raptem 1 dzień pracy, aby legalne dni wolne i cały ten lot były bezpieczne. Niestety, Mateusz, a właściwie jego uszy, nie były jeszcze gotowe i nie dostał zielnego światła na powrót do pracy. Wiedząc, że ma teoretycznie dwa dni wolne specjalnie nie brał dalszego zwolnienia. Według lekarza, spokojnie te dwa dni miały mu wystarczyć na wykurowanie się.

Podczas pierwszego z Mateusza legalnych dni wolnych nasze emocje sięgały zenitu. Ja byłam w Warszawie i broniłam swojej pracy dyplomowej, a Mateusz w Dubaju czekał na rozwój wydarzeń.

Zupełnie nie wiedzieliśmy co zrobi firma. Mogli zdjąć go z lotu bez słowa, albo udawać, że nie widzą. Zrobili jednak coś czego zupełnie się nie spodziewaliśmy, a co w zasadzie było najrozsądniejsze. Po prostu zadzwonili do niego i zapytali czy za dwa dni będzie wstanie operować ten lot. Oczywiście Mateusz używał wszystkich swoich zdolności perswazji, aby zapewnić ich o tym jak bardzo już jest gotowy, żeby zrobić ten lot za dwa dni. Dopiero po tym telefonie odetchnęliśmy z ulgą. Tzn. teoretycznie, bo ja dalej się fisiowałam. Dopóki nie wystartowaliśmy bałam się, że coś pójdzie nie tak.