Lone Pine Koala Sanctuary, czyli nasz wspólny lot do Brisbane

Gdy stanęliśmy przed wyborem: polecieć razem do Brisbane czy do Melbourne, Zdecydowanie woleliśmy Brisbane!

Dlaczego? Co takiego jest w Brisbane?

Odpowiedź brzmi: Lone Pine Koala Sanctuary, czyli miejsce, w którym można przytulać koalę. A dokładniej jest to zoo, w którym żyje wiele egzotycznych zwierząt. Egzotycznych właściwie tylko dla turystów, dlatego że żyją tam wyłącznie zwierzęta, które występują w odległej od wszystkiego Australii.

Pomyślcie tylko…  jak unikatowy jest tam klimat, fauna i flora, skoro można z tego stworzyć, całkiem spore zoo.

DSC_0278

DSC_0281

Ja jednak miałam swoje własne priorytety i plany związane z tym miejscem. Tyle raz byłam już w Australii, ale dalej nigdy nie widziałam kangura. Ale przede wszystkim, chciałam wreszcie przytulić misia koalę.

Przytulić koalę?!

Tak, dobrze czytacie. Przytulić misia koalę.

O co chodzi z tym przytulaniem?

Lone Pine Koala Sanctuary, jak pewnie wszystkie tego typu miejsca w Australii, oferuje nie lada gratkę dla turystów – przytulenie misia koali. No dobra, w praktyce wygląda to bardziej jak potrzymanie go przez chwilę, ale frajda dla odwiedzających nieziemska.  Przytulany miś koala uważa, że jesteś drzewem, dobrym do drzemki jak każde inne, dlatego odbywa się to bez większej traumy dla tych zwierzątek. Jak się miało okazać, bilety na tą atrakcje są też dość ograniczone. Przytulaski mają wielu chętnych i dzienne limity szybko się wyczerpują.

W naszej linii każdy, ale to każdy załogant ma zdjęcie jak trzyma na rękach misia koalę. No dobra, nie każdy bo ja nie mam, ale coś czuję, że chyba jestem jedyna.

Nawet Mateusz ma takie zdjęcie:

1110_510930865612498_2146491074_n

Lone Pine Koala Sanctuary 2013 rok

Przez te wszystkie lata w Brisbane byłam wiele razy. W zeszłym roku spędzałam tam nawet Sylwestra, jednak do misiów koala jakoś nigdy nie dotarłam.

Trudno właściwie powiedzieć dlaczego. Załoga najczęściej odwiedza to miejsc zaraz na samym początku latania, od razu przy pierwszej wizycie w Brisbane. Ja jednak na swojej pierwszej wizycie pojechałam na Gold Coast.

422271_10200436625581456_431222815_n

Gold Coast (styczeń 2013)

734949_10200436626301474_1359815634_n

Potem długo nie robiłam lotów do Brisbane – jakoś tak wyszło. A gdy znów zaczęłam tam latać to emocje już opadły i zamiast szaleńczego zwiedzania na wielu wyjazdach wybierałam zupełnie inne atrakcje. (czytaj: najczęściej spanie)

 

Pierwszy dzień w Brisbane, czyli wszechogarniająca niemoc

Z Dubaju do Brisbane leci się ponad 13 godzin. I choć  podczas tego lotu mamy dłuższą przerwę, to mimo wszystko, dla załogi to killer. Zwyczajnie padamy po nim trupem. A sen i wygodne łóżko stają się priorytetami najwyższej wagi.

Tak też było i tym razem z nami. Dolecieliśmy na miejsce i poszliśmy spać. Do hotelu dojechaliśmy z samego rana, więc nie chcąc przespać całego dnia uznaliśmy, że 5 godzin snu będzie nam musiało na razie wystarczyć.

Nie tryskaliśmy tego dnia energią więc jakieś aktywne zwiedzanie, czy dalsze podróże nie wchodziły w grę. Na szczęście nasz hotel był w samym centrum, dosłownie na głównej ulicy, więc nie musieliśmy się nigdzie daleko zapuszczać.

Ja w Brisbane byłam tyle razy, że mam tam już swoje ulubione miejsca. Dlatego ten dzień wykorzystałam, aby pokazać Mateuszowi moje Brisbane. Nie pierwszy raz w Australii jem śniadanie w porze późnego lunchu lub wręcz wczesnej kolacji, więc dobrze wiedziałam  gdzie powinniśmy się wybrać. Miałam też upatrzone dla nas miejsce na obiad. Knajpkę, którą obserwowałam od dawna z założeniem, że jeśli uda nam się tu kiedyś razem przyjechać, to koniecznie musimy właśnie tam pójść zjeść. I tak też zrobiliśmy.

Brisbane jest na rzeką więc między posiłkami poszliśmy na spacer. Nie było by w tym spacerze nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że znaczą część tego spaceru umilił nam Pan Krzysztof z Gorzowa (chyba to był Gorzów). Zapuściliśmy się dość daleko od centrum i nie wielu było spacerujących tego dnia. Tym bardziej nie spodziewaliśmy się spotkać rodaka.  W końcu byliśmy d o s ł o w n i e  na drugim krańcu świata. Pan Krzysztof miesiąc spędził w Australii razem z córką. W Brisbane odwiedzali właśnie krewnych.

20161118_152342

 

Dzień drugi w Brisbane, czyli wreszcie jest szansa na zdjęcie z koalą.

Nasz multisektor zakładał jeszcze jeden pobyt w Brisbane, dlatego zwiedzanie Lone Pine Koala Sanctuary z czystym sercem zostawiliśmy sobie na drogę powrotną. (Niewtajemniczonym w multisektory i całą wycieczkę polecam mojego poprzedniego posta: Brisbane – Auckland, czyli jak udało nam się polecieć tam razem. )

Lot do Auckland trwa niecałe 3 godziny więc liczyliśmy na to, że w drodze powrotnej będziemy mieli więcej energii. Plan był taki, że skoro przylatujemy do Brisbane wieczorem, to skoczymy tylko na jakąś fajną kolację i pójdziemy spać, aby rano, skoro świt o 10tej, wstać i pojechać do parku.

Plan okazał się nie brać pod uwagę dwóch kluczowych elementów – kumulacji zmęczenia i wrażeń. No i jet lagu oczywiście. Wczesne pójście spać średnio nam wyszło. A przez to też ciężko było nam rano wstać. Przez chwilę rozważaliśmy nawet opcję, żeby odpuścić. Jednak już raz, w Singapurze, popełniliśmy ten błąd i do dziś tego żałuję. Spojrzałam też prawdzie w oczy. Skoro będąc tyle razy w Brisbane sama, nigdy do parku nie dotarłam, to jakie są szanse, że następnym razem, gdy również będę tu sama, jednak się tam wybiorę? Szybka analiza wykazała, że raczej marne. Zawsze łatwiej się zmobilizować do czegoś z kimś, z kim chcesz to zrobić, niż samemu, albo z bandą zupełnie nieznajomych Ci osób.

Nie dane jest mi jednak potrzymać koalę.

Gdy dotarliśmy do parku, okazało się, że na dziś bilety na przytulaski z kolami są już wyprzedane. Nie mogłam w to uwierzyć. Jak się wreszcie wybrałam, po tylu latach… uh… Żeby chociaż było jakoś mega późno, ale nie. Park otwierają o 9, a my byliśmy tam jakoś koło 11. Ja rozumiem, że to chodliwy towar, ale żeby aż tak?

Wyobraźcie sobie moją minę, gdy w drodze powrotnej okazało się, że koleżanki z załogi, które były tam nawet później niż my, załapały się bo skubane kupiły bilety na przytulanie koali przez Internet. Grrr…, że też myśmy na to nie wpadli.

W pierwszej chwili zawahałam się czy w ogóle tam wchodzić. Byłam niesamowicie rozczarowana, zupełnie jak wtedy gdy  pokumałam się, że Święty Mikołaj to bujda.

Zdecydowaliśmy się jednak wejść i muszę przyznać, że to była dobra decyzja. Zobaczyłam wreszcie na własne oczy nie tylko koale, ale i kangury!

Cały park jest imponujący i daje mocno do myślenia. Nie ma tam zwierząt, których domem nie była by Australia, a musicie wiedzieć, że park jest całkiem spory.

Wprawdzie nie potrzymałam koali, ale udało mi się go chociaż pogłaskać.

DSC_0322

W Lone Pine Koala Sanctuary jest tyle różnych atrakcji, dla małych i dla dużych, że moje złamane serce szybko zostało wyleczone.

W dużej mierze za sprawą kangurów i możliwość ich podkarmiania. Niby tak duża dziewczynka ze mnie, a frajdę z tego miałam większą niż te wszystkie dzieciaki dookoła.

Pierwszy raz widziałam kangura na własne oczy i muszę przyznać, że fascynujące są te zwierzęta. Ich sposób poruszania się, łagodność. Nie mają w sobie zbyt wiele z tych kreskówkowych bokserów.

DSC_0339DSC_0349

Gdy Mateusz był tam kilka lat temu, kangury aż rwały się do jedzenie, wręcz rzucały się na niego. Ja jednak nie miałam tyle szczęścia. Gdy tym razem tam byliśmy chętnych do karmienia było więcej niż głodnych kangurów.

Prawie wszystkie pochowały się w swojej sypialni. Była ich tam cała masa ale wszystkie smacznie spały w kangurzej strefie świętego spokoju, czyli w swego rodzaju zagrodzie, do której turyści byli uprzejmie proszeni nie wchodzić. Na szczęście co jakiś czas, niektóre udzielały nam audiencji i pochodziły do płotu, nęcone granulkami, których wszyscy nakupowali w nadmiarze. Z nami włącznie.

75579_510931362279115_1246176595_n

Głodne kangury w 2013 roku

DSC_0551

A tak wyglądała moja sytuacja

30007831_1712910295414543_1381186553_n

Niesamowitą frajdę sprawiła nam również prezentacja z udziałem lokalnych ptaków drapieżnych. Przelatujące nam nad głowami sokoły i sowy dostarczały dużo wrażeń. Podczas pokazu mieliśmy miejsce w pierwszym rzędzie i muszę się przyznać, że przy scenie nazwijmy to ogólnie: konsumpcji myszy przez z jednego z głównych aktorów pokazu, ja wymiękłam. Ja rozumiem, że to prawa natury, ja nawet za myszami nie przepadam (delikatnie rzecz ujmując), ale widok rozrywanej dziobem myszy mnie trochę jednak przerósł. Wiem, mieszczuch ze mnie. Pewnie wcinając pałki z kurczaka wyglądam podobnie, ale cała scena jest wtedy jakoś bardziej wysmażona i mniej krwista. Nie ma też ogonka, czy sierści. Grrrr… skręca mnie jak tylko o tym pomyślę.

DSC_0381DSC_0409DSC_0410DSC_0441DSC_0443

Znów wyjdzie, że jestem strasznym mieszczuchem, ale trudno. Dużym zaskoczeniem był  dla mnie pokaz skuteczności psów pasterskich. Poza westernami nigdy nie widziałam takiego psa w akcji, ale właściwie to nie pies zaskoczył mnie najbardziej. Pies to kwestia ciągłego treningu i wielu lat poświęconych na szkolenie. Co mnie znacznie bardziej zaskoczyło to zachowanie owiec. One działały jak zahipnotyzowane. Pies tylko przebiegł niedaleko a one zachowywały się jakby walczyły o życie. Wbiegały do tej zagrody jak oszalałe, potykając się o siebie, włażąc jedna na drugą.  Istne szaleństwo.

Ale w całym zoo były też inne ciekawe okazy:

DSC_0567

DSC_0452

Sprawdziłam. Gość faktycznie miał drewnianą muchę.

Jestem jak duże dziecko. Uwielbiam takie interaktywne miejsca. Gdzie można się czegoś nauczyć i doświadczyć nowych rzeczy. Nie wiem czemu sama tak długo się zbierałam, żeby tam wybrać się, chociaż w sumie to chyba wiem  – zwiedzanie z Mateuszem, w ogóle z bliskimi, daje większą radochę niż zwiedzanie w pojedynkę.

A może znacie jakieś podobne parki zoologiczne?

Bo ja chętnie jeszcze bym jakiś odwiedziła.